Muszę, bo się uduszę… opowiedzieć Wam historię z życia wziętą. Tak się ciekawie złożyło w moim życiu, że stałam się ostatnio mini doradcą moich koleżanek, które studiują na kierunku edukacja wczesnoszkolna i przedszkolna. Niezwykle ciekawe doświadczenie, taka powtórka jest bardzo dobra.
Jedna z moich „podopiecznych” zadzwoniła ostatnio:
- Analiza tekstu pisanego przez dziecko! Skąd ja to wezmę?
No właśnie, skąd student ma wziąć próbkę tekstu dziecka do analizy? Szkoły zamknięte, w rodzinie jak na złość żadnego ucznia, u sąsiadów też. Ciężka sprawa. Pomyślałam, pomyślałam… Trzeba zadzwonić do Basi (koleżanka – nauczycielka). Basia ratuje, bo nie tylko jest nauczycielką, ale też mamą trzecioklasistki. Wysyła kilka tekstów.
Wybór dokonany, czas się wziąć do pracy. Studentka analizuje tekst zgodnie z punktami podanymi przez wykładowcę, ja podrzucam pomysły. Idzie całkiem gładko, bo tekst jest dobrze napisany, czytelny, kształtne literki mieszczą się w linijkach, błędów nie ma, znaki przestankowe są. No, ideał po prostu. Powoli zbliżamy się już do końca, gdy koleżanka mówi, że nie może być tak wszystko pięknie, że musimy znaleźć jakiś błąd, musi być coś nie tak.
Patrzę na nią ze zdziwieniem i pytam:
- Dlaczego musimy napisać, że coś jest źle? Jeśli jest dobrze?
Ona na to, że musi być coś źle, trzeba znaleźć błąd, bo praca nie będzie dobra.
Moje zdziwienie rośnie jeszcze bardziej. Próbuję ją przekonać, że nie możemy wykazać nieprawidłowości, jeśli jej nie ma... Do czego mamy się przyczepić? Ona nadal ma wątpliwości. Jest przekonana, że praca nie zostanie dobrze oceniona.
Byłam w szoku i zaczęłam się zastanawiać: Czy błąd jest najważniejszy w edukacji? Czy zadaniem nauczyciela jest znalezienie i wykazanie błędu, bo bez tego uczeń się nie nauczy? Czy tak są przygotowywani do pracy studenci – przyszli nauczyciele? Mam nadzieję, że nie...
Otwieram dyskusję dotyczącą kultury błędu, a może lepiej powiedzieć „kultu błędu”. Co myślicie na ten temat?
Brak komentarzy
Prześlij komentarz